wtorek, 17 kwietnia 2012

Welcome To The Jungle

Heloł- dawno mnie tutaj nie było ale już jestem i chciałabym dzisiaj opowiedzieć o kilku wyjątkowych dla mnie dziewczynach, a dokładniej o moich wybitnych przyjaciółkach z czasów studiów. Maja, Basia, Agatka i Madzia. Wybitne to jednak mało powidziane- absolutnie wyjątkowe, piękne i na pierwszy rzut oka każda jest z innej bajki. Spędziłyśmy razem pięć wspaniałych lat w "magicznym" (hohoho jak u Świetlickiego) Krakowie. Ile imprez razem zaliczyłyśmy trudno byłoby zliczyć, ile litrów trunków wszelakich wypiłyśmy głowa nie pomieści, ile przegadanych godzin... Klub Kulturalny, Re, Chill Out, Pauza i Ministerstwo były jak drugi dom- Agatka królowa wszystkich parkietów, pedantyczna Maja, zbuntowana Basia w swoich czternastodziurkowych (!) butach od Szyszki i nieprzewidywalna Magdalena- musiałyśmy wyglądać naprawdę komicznie tak bardzo się od siebie różniłyśmy, chłopcy z daleka omijali nasze towarzystwo (takich ultradźwięków nie jest w stanie nikt wytrzymać) poza tym chłopcy nie byli mile widziani. Ze względu na mój temat pracy dyplomowej (coś o plastikowych obliczach clubbingu) dziewczęta dzielnie wspierały mnie w moich nocnych "badanich naukowych" w klubach. Oczywiście była też nauka, a nasz kierunek studiów tylko motywował nas do dyskusji o sztuce i myślę, że więcej zyskałam podczas tych dyskusji niż w salach wykładowych. Po studiach każda z nas wyjechała w inną stronę ale coroczny "sabat" jest obowiązkowy i wyczekiwany jak największe święto. Zadziwiające jest to, że nic się nie zmienia w naszych relacjach, a nasze spotknia nie ograniczają się do wspomnień (na te nie ma czasu). Nadal się przekrzykujemy i nigdy nie możemy się nagadać. Tym razem nie mogło być inaczej. Postanowiłysmy przyjechać do Krakowa z rodzinkami i zapoznać ze soba nasze dzieci. Mam wszelkie podstawy ku temu aby przypuszczać, że restauracja która nas gościła nigdy więcej nie zechce nas oglądać (wyobraździe sobie- krzyczące dzieci, piszczące matki, porozrzucane jedzenie i serwetki i ten przepraszający wzrok naszych mężów- bezcenne!). Po kolacji dzieci i tatusiowie poszli spać, a my mogłyśmy spokojnie (tzn. bez "rozpraszaczy") się nagadać :-) Oczywiście noc to za mało i do tej pory dzwonimy do siebie i podrzucamy nowe zajawki. 
Nie wiem na czym polega fenomen naszej przyjaźni. Różnimy się tak bardzo, a jednocześnie tak bardzo do siebie pasujemy- to nie jest nic w stylu ladies (tak mi się wydaję). Możemy żyć bez siebie (tak mi sie wydaję :)), możemy do siebie nie dzwonić przez długi czas, a jak już się spotkamy to nie możemy przestać gadać. Nie jestem typem osoby, która szybko się zaprzyjaźnia, oprócz mojego męża i moich dziewczyn nikogo bym tak nie nazwała. Nadal czerwienię się będąc w kłopotliwej sytuacji lub słysząc komplementy. Z nimi czuję się fantastycznie, naturalnie, odpoczywam. 
Ze względu na Jaszka nie często mam możliwość gdzieś wychodzić. Oczywiście jest kino, są kawiarnie, spacery ale "do miasta" na miarę Krakowa jeżdżę rzadko stąd tytuł posta. W Krakowie przez pierwszą godzinę czułam się jak w dżungli (475465 bodźców na sekundę) 




Przez świeta i przez parszywą pogodę zaniedbałam troszkę (tyci tyci) szycie, a zamówinia czekają :-) Ostatnio uszyłam kolejną torbę, wariację na temat tej. Torba do zadań specjalnych dla mamy rocznej Leny i kolejnej pociechy, która jeszcze wyleguje się w brzuchu. Torbę wyposażyłam w dodoatkowe kieszenie wewnętrze, zrobiłam jej szersze dno i pasek w tym wydaniu jest regulowany. Jestem bardzo zadowolona z efektu (sfotografowałam jak umiałam). Dzisiaj mam jeszcze kilka rzeczy do uszycia więc zmykam... 

Torba do zadań specjalnych

A.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz