niedziela, 30 września 2012

Tochę nowości, garść radości, szczypta nienawiści i rzeka miłości


Mój dzisiejszy wpis będzie wpisem przypominającym. Przypominającym o tym, że szyjnia nadal funkcjonuje i ma się dobrze. Brak mojej obecności mogę jedynie usprawiedliwić tym, że ostatnio nie uszyłam nic nowego. Nie zrozumcie mnie źle, szyję cały czas, nie są to jednak nowe wzory, na których wykonanie brakuje mi po prostu czasu i sił. Szyję BigBagi, SlimBagi, ZigBagi i inne Bagi ( a jakże!), uszyłam kilka sów i powiększoną wersję BigBaga, którą odkrywczo postanowiłam nazwać BigBig. Cały czas kombinuję z kolorami, próbuję nowych zestawień i czasami tymi próbami jestem zachwycona, czasami zadowolona, a czasami milczę :) Niemalże wszystko co uszyję (poza powtarzającymi się modelami) staram się fotografować, a zdjęcia możecie zobaczyć TUTAJ, na mojej fejsbukowej stronie. 
Kolejnym powodem braku mojej blogowej aktywności jest powrót do pracy. Przyznam, że trochę bałam się wracać po cudownej wakacyjnej przerwie, ale koniec końców okazało się, że strach był nieuzasadniony. Mało tego, wspaniałomyślnie do mojej pracowni została zakupiona maszyna do szycia!!! Tak tak kochani- mogę korzystać z maszyny w pracy. Czy to nie nazywa się szczęście? Już nie mogę się doczekać wtorkowych warsztatów z biżuterii i designu, mam tyyyyyle pomysłów, wspaniałe i zdolne dziewczyny, które tak ochoczo podchodzą do moich niekiedy dziwacznych projektów. Oprócz zajęć z biżuterii współprowadzę również warsztaty z lalkarstwa i z myślą o tych właśnie zajęciach została zakupiona maszyna. Cholera- ja naprawdę lubię swoją pracę!!! 
W mieszkaniu oprócz firanek nie pojawiło się nic nowego, poza wredynim sublokatorami za ścianą. Myszy, bo o nich mowa, drapią, skroboczą, tupią i popiskują. Ochyda! Nie pielęgnuję w sobie takich uczuć jak nienawiść, ale myszy stanowią wyjątek. Nienawidzę ich! Boję się ich do tego stopnia, że widok mysiej kupy przyprawia mnie o dreszcze i palpitacje serca. Pocałować jadowitego węża, dotknąć pająka, przywitać się z wygłodniałym lwem- nie ma sprawy. Dotknąć myszy- AAAAAAAAAAAA!!!! Nie ma mowy. Mam nadzieję, że mój mąż skutecznie zabawi się w kata truciciela i w ten sposób pozbędziemy się nieproszonych gości. Nie ma we mnie litości dla tych stworzeń! 
Chciałam podzielić się z Wami jeszcze jedną małą wielką radością. Dwa tygodnie temu zostałam ciocią małego Oliwiera :) Dzisiaj pierwszy raz zobaczyłam szkraba i aż trudno uwierzyć, że człowiek może być taki.... maleńki. Nasz Jasiek wyglądał przy Olim jak wielkolud. Oliwier dostał ode mnie taką oto pistacjową sowę : 

OliOwl


To już chyba tyle aktualności. Postaram się wkrótce wrzucić coś nowego, a tymczasem pozdrawiam Was serdecznie i zapraszam do mojej fejsbukowej strony. 

A.

sobota, 15 września 2012

in blue

Dzisiejszy wpis sponsoruje kolor niebieski. Tak się jakoś złożyło, że ten właśnie kolor dominował u nas w ostatnich dniach. Po pierwsze niebieski w łazience. Na ścianie pojawił się nowy akcent, a właściwie dwa akcenty. Kilka lat temu wpadła w moje ręce kartka/ulotka promująca twórczość Dan'a Hillier'a. W Anglii jest to bardzo popularna forma reklamy, właściwie w każdej księgarni, galerii czy pubie można spotkać pięknie wydrukowane prace różnych artystów w formie pocztówki, a że obok takich małych cudów nie potrafiłam nigdy przejść obojętnie, tak więc Dan Hillier trafił do mojej kolekcji kartek za jeden uśmiech. Prace Hillier'a urzekają perfekcyjnym warsztatem, a jednocześnie jest w nich spory ładunek niepokojących akcentów- to lubię! Drugą grafikę znalazłam w internecie, od siebie dodałam "łazienkowe" hasło i wydrukowałam. Ot i tyle. 


Prawda, że świetne są te prace? No to jeszcze jedno z łazienki:




Po drugie niebieski na niebie. Pisałam już we wcześniejszych wpisach, że uczę się mieszkać w nowym lokum, odkrywam nowe kąty i miejsca, które lubię bardziej lub mniej (pewnie wydaje się to dosyć śmieszne jeżeli weźmiemy pod uwagę, że mieszkanie ma nieco ponad 70 m2). Jednym z takich miejsc, a może bardziej obiektów jest... okno dachowe. Ten kto wynalzał takie cudo powinien dostać Nobla. W mieszkaniu mamy trzy takie wynalazki ale to w sypialni jest wyjątkowe. Jak leżę w łóżku mam je centralnie nad głową i słowo daję - uzależnia. Popatrzcie sami (zdjęcia robione co minutę): 



Po 17:35 niebo było już szare i nic się nie działo aż do rana.

Po trzecie niebieski na dzień dobry, czyli gość w sypialni o poranku. Jasiek od razu polubił swój nowy pokój. Bez problemu w nim zasypia, bawi się i ogólnie rzecz biorąc- czuje się w nim świetnie. Niestety w odróżnieniu od swoich rodziców Jaszko jest rannym ptaszkiem, a mama i tata spragnieni jeszcze odrobiny snu zgarniają płaczące pachole do swego łóżka i czasami uda się uśpić intruza, ale w takich warunkach dla mamy i taty nie ma już niestety miejsca. 


Jak widać lemur Kazek woli wylegiwać się w promieniach słońca na podłodze (oczywiście w błękitach).

Pozdrawiam
Anna Niebieska

poniedziałek, 10 września 2012

tu nie będzie rewolucji (ale może być AntiBag)

W moim życiu zawsze bardzo ważna była muzyka. Nadal uważam, że to jakiej muzyki słuchasz może bardzo wiele o Tobie powiedzieć i chociaż teraz się już stopuję, to kiedyś pytanie: "czego słuchasz" było jednym z ważniejszych zadawanych nowo poznanej osobie. Moje świadome słuchanie muzyki zaczęło się w 1991 roku (miałam wówczas 10 lat), ale pamiętam jak pacholęciem jeszcze będąc dziadek Józek z namaszczeniem nastawiał gramfon po czym tańczył i śpiewał lwowskie piosenki: "Bo ni ma jak Lwów! Tajoj". Wróćmy jednak do roku 1991 kiedy to moim absolutnie najukochańszym zespołem było Guns 'n Roses. Fani (a może bardziej fanki) "gunsów" dzielili się na zwolenników axla i slasha, a ja należałam do tych pierwszych. Pamiętam swój strój: czarne spodnie typu "gumki", koszula falanelowa, trampki z wywalonym językiem i obowiązkowa bandama na czole. Nie ukrywam tego: przez rok chciałam wyglądać jak Axl Rose. Chciałam chodzić jak on, tańczyć jak on i pobijać rekordy w naciąganiu samogłosek (finał piosenki Don't Cry). Później Axl powiedział coś obraźliwego na temat Żydów i Polaków więc zerwałam z nim wszelkie kontakty, a czerwoną bandamę zamieniłam na drewniane koraliki i kolorowe paciorki. Zaczął się dla mnie okres fascynacji muzyką lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, epoką dzieci kwiatów i takiej wolności, o której mając lat dwanaście mogłam tylko czytać (niekoniecznie ze zroumieniem). Słuchałam wówczas płyt gramofonowych, które zostały po moim wujku i ciociach- do dziasiaj pamietam, że było 65 płyt długogrających i 148 pocztówkowych, na których były pojedyncze albo podwójne piosenki takich artystów jak Deep Purple, The Beatles, Hendrix, etc. Mój hymn z tego okresu to: Crosstown Traffic tego ostatniego. Koniec podstawówki i prawie całe liceum to oczywiście grunge z zespołem Pearl Jam na czele (mój ulubiony zespół po dziś dzień). W czasach liceum nosiłam ogromniaste swetry i spodnie dzwony (obowiązkowo sztruksy), ciężkie glany na cztery pory roku (do dziś się zastanawiam jak moje stopy to przeżyły), i aby w pełni wyrazić swój bunt i odmienność (hihi) miałam kilka masowo produkowanych t-shirtów z zespołami (nirvana w rozmiarze XL oraz morrison w rozmiarze XXL). Jeżeli ktoś zadałby mi teraz pytanie czy chciałabym być młodsza o 15 lat, to spojrzę wówczas na swoje zdjęcie z tego okresu i grzecznie odmówię. Pod koniec liceum zaczęłam interesować się punkiem i całym dobrem inwentarza, które z sobą niósł: krótkie rozczochrane włosy i potargane jeansy, ręcznie robione t-shirty i pierwsze koncerty. Wesoło było. Punk zawsze kojarzył mi się czymś radosnym i beztroskim, mocnym i bezpardonowym. Lubię punka, lubię punkowe koncerty, lubię punkowców. Na studiach również słuchałam punka, ale studia dały mi dużo dużo więcej- dały mi Trójkę. Dzięki Trójce odkryłam mało znane wcześniej muzyczne lądy. Zakochałam się w trip hopie, w takich zespołach jak Massive Attack i Portishead, w Tricky'm i w cudownej Martinie Topley Bird. Później była Bjork i zespół Moloko, krótka przygoda z muzyką klubową i oczywiście cały czas Pearl Jam. Po drodze było  kilka mniejszych bądź większych fascynacji, nie sposób wszytstkich tutaj wymienić. Teraz jestem na etapie śpiewających kobiet (Kate Bush, boska Tori Amos, PJ Harvey i Florence Welsh).
Pewnie zastanawiacie się czemu służyć ma ten przydługi wstęp? Odpowiadam: BUNT! Tak tak kochani, słuchaniu muzyki zawsze towarzyszył mi bunt. Jeżeli sama nie potrafiłam czegoś mocno zademonstrować, czemuś się sprzeciwić, to muzyka robiła to za mnie. Bunt towarzyszy mi do dzisiaj i chociaż jestem już dorosłą matką polką to nie zawsze potrafię wykrzyczeć swoje racje, nie zawsze wypada, dlatego też uszyłam sobie taką torbę, worek, która ma mi przypominać, że nie zawsze muszę się na wszystko zgadzać :) 


Do uszycia tej torby zainspirowało mnie zdjęcie w ostatnim Twoim Stylu, na którym modelka dzierży fantastyczną torbę z pracowni 5preview 


Darujcie moi drodzy tak bezczelną inspirację ale jak zobaczyłam to proste i wszystko mówiące hasło, to nie mogłam się powstrzymać. Torbę uszyłam z bardzo grubego płótna, a ucho ze skóry. Wewnątrz wszysłam bawełnianą podszewkę z kieszenią na zamek i dla bezpieczeństwa dodałam magnetyczne zapięcie. O taka zbuntowana torba: 

AntiBag


Dzięki za cierpliwość :)

Dzisiaj żegnam się z Wami taką oto pioseneczką... 




A.

środa, 5 września 2012

Narzuta D.I.Y.

Powoli zaczynam ogarniać nowe lokum, uczę się tutaj mieszkać i już prawie dla wszystkich rzeczy znalazłam miejsce (najczęściej jest to jedno z licznych pudeł), a jeśli coś miejsca nie ma natychmiast ląduje na strychu. Ściany nadal są puste i białe (nie licząc Jaśkowych odcisków) i nadal nie mogę się zdecydować co i gdzie pozawieszać. Mam ogólny zarys tego jak powinien wyglądać salon, sypialnia, Jaśkowy pokój ale teraz wszystkie prace posuwają się w żółwim tempie i boję się, że wsiękniemy tutaj i przyzwyczaimi się do liczych "prowizorek", przestanie nam zależeć i pożre nas brutalna i okrutna codzienność :)
Jakkolwiek... jak to często bywa, przy okazji przeprowadzek można znaleźć przeróżne zapomniane "skarby". Jednym z nich był całkiem spory kawałek mięsistej tkaniny, który natychmiast wydał mi się idealnym kandydatem na narzutę do sypialni. Narzutę już dawno postanowiłam uszyć sama, bo satynowe pikowane cuda ze sklepów wogóle mi nie odpowiadały, a "swetrowe" skandynawskie narzuty, o których marzyłam cenowo zaczynały się od 1000 zł. Do uszycia narzuty potrzebowałam tkaniny o wymiarach 188x150 cm i drugiej tkaniny do obszycia krawędzi (chciałam aby narzuta była dwustronna). 


 

Tkanina jest więc do dzieła... 



mój plan działania przedstwiał się następująco: 


Z czarnej tkaniny (altara) wycięłam cztery pasy o długości 150 cm i cztery o długości 200 cm 

 

Krótsze pasy przyszyłam jako pierwsze, a dłuższe miały je pokryć 

                           
                            

następnie...


1. zszyłam krótsze pasy po wewnętrznej stronie 
2. następnie po stronie zewnętrznej 
3. dopasowałam dłuższe pasy z krótszymi i powtórzyłam kroki od 1 do 2 :) 
4. wykończyłam krawędzie zawijając je do środka 

Narzutę szyje się bardzo prosto i szybko. Polecam jako alternatywa dla satynowych pasów, kwiatów i dziwacznych geomertycznych przekontrastowionych wzorów. Dla zwolenników mini minimalizmu- czyli dla mnie :) 



Pochwalę się jeszcze poduszkami wypchanymi gryką, czekały ponad rok owinięte w folie aż bedą mogły ujrzeć światło dzienne. Uwielbiam je!




Pozdrawiam spod narzuty
Ania