środa, 17 grudnia 2014

Torba dla baletnicy

Lubię wyzwania i nietypowe zlecenia. Zawsze towarzyszy temu dreszczyk emocji i wahania, a jak już się uda, to pojawia się taka satysfakcja którą ciężko jest do czegokolwiek porównać. Udany projekt daje mi super kopa na kilka dni. Nie inaczej było (chwilo trwaj!) w przypadku oryginalnego zlecenia kilkuletniej Zofii. Dziewuszka zażyczyła sobie torbę, w której będzie mogła nosić ekwipunek niezbędny każdej adeptce baletu. Nie mogłam sobie odmówić takiej przyjemności. Zofia miała bardzo sprecyzowane wymagania dotyczące kroju torby, jej wymiarów i oczywiście koloru, nie miał to być banalny róż, czerwień czy pomarańcz, ta torba moi drodzy miała być w kolorach Twilight Sparkle (sic!). Zapewne gros z Was nie ma pojęcia o co chodzi, nie martwcie się mateczka szyjnia spieszy z tłumaczeniem. Twilight Sparkle jest postacią z popularnej kreskówki dla dziewczynek, ot taki normalny kucyk z jednym rogiem posiadający moce magiczne i przeżywający niebywałe przygody wespół z innymi kolorowymi kucykami. Kreskówka mieni się wszystkimi możliwymi odcieniami różu, połyskuje gwiezdnym pyłem i wyraża emocje coraz większymi oczami bohaterów. Jakby ktoś nie wiedział My Little Pony to hit na miarę gum turbo, wafelków kukuruku i gumisiów, a gdyby ktoś się zastanawiał jak wygląda torba do baletu w kolorze Twilight Sparkle, to proszę bardzo: 


Krój typowy dla sportowych toreb okazał się być nie lada zagwostką. Największą frajdą było jednak łączenie ze sobą wszystkich tasiemek i elementów odblaskowych, których na tej torbie jest tak dużo, że Zosia z pewnością zostanie wszędzie zauważona, ta torba to prawdziwy neon!


Jedynym życzeniem, którego nie spełniłam było umieszczenie aplikacji z podobizną Twilight na torbie. Nie wiem czy zostanie mi to wybaczone, ale jako stary praktyk i jedna z trzech sióstr, wiem że kilkuletnim dziewczynkom szybko nudzą się nowe zabawki i zostają przekazywane młodszemu rodzeństwu. Zosia ma dwie młodsze siostry, którym ta torba może równie dobrze służyć ale już niekoniecznie z wizerunkiem kucyka, który pewnie wkrótce zostanie zastąpiony nowym idolem. Jestem spokojna o kolor, dziewczynki zawsze będą kochać fiolet. 
Zamiast kucyka wymyśliłam brelok idealnie określający przeznaczenie tej torby. 


Wiem, że mimo opisu, wielu z Was wciąż nie wie o co chodzi z tym jednorogim kucykiem, a więc na koniec dwie bohaterki dzisiejszego wpisu: 



Rozsypując gwiezdny pył żegnam się dzisiaj z Wami
A.

środa, 10 grudnia 2014

Ptasie radio

A mnie jest szkoda lata, brakuje mi nie tylko pogody ale także ptasich treli za oknem, porannych kłótni między wróblami i rozmów skowronków. Niestety nie mogę powtórzyć za Młynarskim, że lubię wrony bo w moim odczuciu są to sępy, a co się tyczy gołębi, toż to nic innego jak uskrzydlone szczury. Ocieplający się klimat wciąż nie jest wystarczająco atrakcyjny dla ciepłolubnego ptactwa, dlatego postanowiłam że Święta w naszym domu będą w tym roku ptasie! Poczyniłam już pewne kroki szyjąc pierwsze ozdoby, które co prawda jutro wyruszą za ocean, ale postaram uszyć ich więcej także dla siebie. Ptaki, które wymyśliłam nie zostały wymienione w żadnej ornitologicznej publikacji, są jarmarczno kolorowe ale zbliżające się Święta dopuszczają taką jarmarczność, poza tym jako dar narodu polskiego dla narodu amerykańskiego świetnie się sprawdzą. Cepelio, czekam na ofertę współpracy! 




Wymarzyłam sobie dla nich sesję w śniegu, ale śniegu u nas jak na lekarstwo i tylko w górach, a tu czasu nie ma na spacery bo Jasiulec chory. Udało mi się wyrwać z domu na dwie minuty, rzuciłam więc ptactwo na łysą gruszę i wiecznie zielony cis. 



Jak tak patrzę na okoliczności przyrody na tych zdjęciach, to sama chętnie zapakowałabym się do koperty i wysłała w świat, a drób zapaczkowałam tak: 


Tych ptaszyn już pewnie nigdy nie zobaczę ale w naszym mieszkaniu uwiły sobie gniazda na przykład tacy jegomoście: 

(tutaj możecie przeczytać więcej na temat tej tkaniny: KLIK)

Tkaninę na poduszkę "Birdland" projektu Ann- Cathrine Sigrid, mam dzięki uprzejmości podziwianej przez mnie Asi (SentiMenti's World ).

Żegnam się dzisiaj tuwimowsko: ćwir ćwir świr świr
A.

sobota, 29 listopada 2014

trumf trumf Misia Bela...

Czasami myślę sobie, że fajnie byłoby mieć córkę, zaplatać jej warkocze i stroić w sukienki. Mam trzyletniego Jaśka, który grubą kreską dzieli wszystko na "dziewczyńskie" i "chłopakowe", ostatnio doszło między nami do ostrej wymiany zdań kiedy próbowałam wytłumaczyć młodemu, że Metallica nie jest wyłącznie zespołem dla chłopaków, skończyło się płaczem nieprzekonanego. Na szczęście mam też dwuletnią siostrzenicę, złotowłosą Aduśkę, którą od czasu do czasu lubię porozpieszczać "dziewczyńskimi" prezentami, urodziny były ku temu znakomitą okazją. Postanowiłam po raz pierwszy w moim życiu uszyć coś do ubrania, wybór padł na sukienkę. Za cholerę nie wiedziałam jak się do tego zabrać, gotowe wykroje to dla mnie czarna magia (to tak jakby zacząć pracę nie od początku, tylko od środka). Na podstawie rozprutego Jaśkowego podkoszulka powstał partyzancki wykrój, a z niego o dziwo całkiem zgrabna sukienka. Rękawy wszyte są równo i dekolt też nieczego sobie. Sukienka uszyta jest z bawełny (takiej jak na t-shirty), początkowo miała to być surowa dresowa kiecka bez podwijania, bez podszewek i innych udziwnień, jednak po raz kolejny moja masochistyczna natura wygrała i sukienka jest podwinięta, z podszewką w górnej części, z zapięciem, pliską i wstążkami. Wyszło to tak: 


Spieszę wyjaśnić, że ta duża sukienka jest dla Aduśki, a ta mała dla Misi Beli. Kim zatem jest owa Misia? Misia Bela jest miękkim przytulakiem, lalą która powstała jako dodatek do sukienki. 


Misia ma około 45 cm wysokości, można ją przytulać, rzucać o ścianę i spać na niej, można zmieniać jej ubrania lub pozawalać chodzić nago. 


To jeszcze nie koniec prezentów, bo przecież nie mogło zabraknąć torebki :) 


Tym dziewczyńskim akcentem żegnam się dzisiaj z Wami :) 
A.

poniedziałek, 27 października 2014

bojkot szarości

Sezon chorób przenoszonych drogą kropelkową uważam oficjalnie za otwarty. Po dwóch tygodniach spędzonych w domu z kaszlącym i kichającym na wszystko Jaśkiem, przyszła kolej na mnie i myślę że tembr mojego kaszlu śmiało można porównać z growlingowymi wokalizami deathmetalowców. Rogaty jednak mnie nie tknie, bo leczę się syropem czosnkowym i  chuchem zabijam wszystko co się do mnie zbliży.
Słońce za oknem to zdrajca, który kusi pustą obietnicą ciepła, ale już po pierwszym wdechu wiesz, że zbliża się ta pani na literkę "Z" i jedyne co możesz zrobić, to przeprosić się z czapkami, rękawiczkami i szalami, przywdziać na siebie coś na kształt kołdry z otworami na ręce, a na nogi założyć ciepłe opończe i ciężkie ciżmy. Od tej pory nos Twój będzie czerwonym, okular zaparowanym, a kieszenie piętrzyć się będą od chusteczek higienicznych. Niektórym to odpowiada, nie mnie. 
Jakiś czas temu pokazywałam tutaj nową torbę- trochę rozważną, trochę romantyczną, jej krój na tyle mi się spodobał, że postanowiłam uszyć podobną dla siebie. Wszystkie modowe magazyny ogłaszają szary kolorem nadchodzącej zimy (też mi odkrycie, od lat nie widziałam zimy w innych barwach), a ja postanowiłam wypiąć się na tę szarość i chyba trochę przegiełam, bo wyszedł mi z tego taki oto torbiszon... 


Jak widać, zestawienie pod każdym względem nieoczywiste, niespokojne i na granicy dobrego smaku ale co zrobić, mnie się podoba. Dla lubiących bardziej przewidywalne układy, uszyłam jeszcze taką wersję (moja matula już ją sobie przywłaszczyła). 


Spieszę dodać, że te efekciarskie refleksy są niczym innym jak tylko odbiciem z mojej czapki (nie, nie zakładam na głowę lustrzanej kuli rodem z wiejskiej potańcówki, proszę nie zapominać że kaszlę growlingiem). 

Zapraszam do polubienia Szyjni na facebooku (kilk), znajdziecie tam szczegółowe zdjęcia wszystkich uszytych przeze mnie rzeczy, w tym także tych prezentowanych tu dzisiaj.

Wbrew temu, że kicham teraz na wszystko, to żegnam się z Wami niezmiennie słonecznie :) 
Ania

czwartek, 23 października 2014

Cały ten kram

Były już pasiaste pojemniki na zabawki (klik), było pudło na kable (klik), teraz przyszła pora na uporządkowanie szuflad, a raczej przeniesienie ich zawartości na regał. Pojemniki, wiadomo, rzecz potrzebna i służąca do uporządkowania całego tego kramu, którym obrastamy, który jest nam "niezbędny", a najczęściej jednak nie chcemy się przyznać, że jest kompletnie bezużyteczny tylko jakoś szkoda się go pozbyć. Przykład? Pokój Jaśka, a w nim stos samochodzików, fura maskotek, masa figurek, piłek, piłeczek, kart, gier, kredek wszelakich, etc. Czy pierworodny bawi się wyżej wymienionymi? Nie! Dlaczego więc matka pierworodnego trzyma te wszystkie rzeczy? Bo mogą się jeszcze przydać. No właśnie, tu jest pies pogrzebany, bo wszystkie te "przydasie" przez lata przestawiane są z kąta w kąt, od piwnicy aż po strych i może jeden przedmiot na sto kiedyś faktycznie wraca do obiegu. Istnieje spora grupa osób twierdząca, że człowiek powinien mieć dokładnie tyle rzeczy aby móc je spakować do jednej walizki i ja przez pewien czas mogłam zaliczyć się do tego wąskiego grona (nie licząc książek naprawdę mogłam wszystko zmieścić w walizce) i było mi z tym dobrze. Razem z pojawieniem się dziecka cały ten minimalizm schował się do kąta (może kiedyś po niego wrócę) i od tego czasu staram się, w sposób możliwie zorganizowany, ogarniać całą przestrzeń dookoła. Pomagają mi w tym pojemniki maści wszelakiej i właśnie kilka dni temu uszyłam pięć kolejnych sztuk. Uszyte z grubej bawełnianej tkaniny potrafią pomieścić naprawdę sporo.


Pogoda za oknem iście barowa, a więc i zdjęcia pozostawiają sobie wiele do życzenia. Wycisnęłam z nich co tylko się dało, a że trochę uzbierało się ostatnio tematów, to nie chciałam czekać na lepsze światło (czyt. do kwietnia). 


Stół władysławowy (klik) po raz kolejny sprawdził się jako tło


Tutaj pojemniki w swoim docelowym środowisku. Moje następne przedsięwzięcie to uszyć pojemnik na pojemniki :)


Ania

Ps. Drewniane domki widoczne na zdjęciu powyżej, to także dzieło Wlada, od siebie dodałam bazgraninę.

piątek, 10 października 2014

Rozważna i romantyczna

Rozważna bo wszystko w niej jest poukładane i na swoim miejscu, bo trzyma fason nie zważając na to jak wielki ciężar w niej spoczywa, bo zna swoje przeznaczenie i dumnie prezentuje się w ręku swojej nowej właścicielki. Romantyczna bo chociaż powierzchowność ma stonowaną i spokojną, to wnętrze buja w obłokach, jest lekkie, wiosenne i jasne, bo zna pasje swojej pani i codziennie czule je otula, bo pachnie lawendą. 
Z uszyciem tej torby od początku miałam wielki problem, bo z jednej strony wymagania były jasno określone (sztywna, do ręki, taka do której zmieści się dużo dużych książek, elegancka), a z drugiej strony znałam dziewczynę dla której miała powstać i nie mogłam znaleźć punktu styczności między jej wielką pasją (o tym za chwilę), a taką sztywną funkcjonalnością. Kim zatem jest tajemnicza właścicielka? Ma na imię Dorota i jest wspaniałą mamą, konsekwentną i wymagającą nauczycielką języka polskiego, dobrze zorganizowaną i poważną kobietą. Ponadto Dorota ma niezwykłą pasję, którą jest lawenda. Miałam przyjemność gościć na jej lawendowym poletku i słuchać z jakim przejęciem i miłością opowiada o każdym gatunku, o czasie zbiorów, suszenia, pakowania i uprawiania, słuchałam pszczelej orkiestry i patrzyłam na setki motyli, które okupowały fioletowe kwiaty. Na lawendowym polu nie ma ciszy, nie ma spokoju- jest ruch jak na Wall Street.
Rozważną i romatyczną stronę Doroty zamknęłam w takiej formie:



Torba uszyta jest z połączenia zamszu syntetycznego i eko skóry, całość oczywiście usztywniona. Torba jest bardzo lekka, bez problemu pomieści format A4 (w pionie i w poziomie).


Na koniec mam dla Was jeszcze fragment lawendowego raju Doroty :)


Pozdrawiam
A.

sobota, 23 sierpnia 2014

Pannonica, czyli długo wyczekiwany koniec lata

Nie dajcie się zwieść tytułowi, nie na koniec lata czekam tylko na drugą edycję festiwalu Pannonica, który już za kilka dni się rozpocznie. Pannonica skupiona jest na muzyce bałkańskiej, ale oprócz muzyki organizatorzy zatroszczyli się także o ciekawe warsztaty, kino pod gwiazdami, guczodisco (to trzeba przeżyć) i tysiąc innych atrakcji



Przed rokiem zachęcałam Was do udziału w pierwszej edycji, a teraz zachęcam jeszcze mocniej. Przyznam, że rok temu byłam tak napalona na to wydarzenie jak nastolatka na pierwszy samodzielny wyjazd na wakacje (nastolatką już od dawna nie jestem i nie jeden festiwal mały i wielki mam już za sobą). Efekt tego był taki,  że Pannonica przerosła wszelkie moje oczekiwania (a te były duże).  Miałam nadzieję, że uda mi się zrobić jakieś zdjęcia i później zdać Wam relację z festiwalu ale działo się tak dużo i atmosfera była tak gęsta,  że o zdjęciach szybko zapomniałam.  Nawet teraz mam problem ze streszczeniem i proszę nie przypisujcie tego ilości promilii w moim organiźmie (tych było w sam raz). Wszystko naraz tak pięknie się wymieszało: wspaniałe towarzystwo,  piękne miejsce, wyśmienita muzyka, natura, życzliwość,  otwartość,  spontaniczność,  wymarzona pogoda, świetna organizacja,  smaczne przekąski,  zimne piwo i ta pewność,  że tu i teraz jestem we właściwym miejscu, najlepszym miejscu (nie przesadzam).
Tegoroczna Pannonica zapowiada się równie dobrze i uwierzcie mi, będziecie bardzo żałować jeśli Was tu zabraknie. Nie będę rozpisywać się na temat zespołów,  które w tym roku się zaprezentują,  nadmienię tylko że to gwiazdy najjaśniejsze, sami zapoznajcie się z programem:


Zapewne wiele z Was drodzy czytelnicy, spędziło wakacje na Bałkanach,  zapewne było cudownie i obiecaliście sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócicie, tylko po co czekać?  Jestem pewna, że w swojej przezorności zachowaliście kilka dni urlopu na grudzień aby dom posprzątać i uszka do barszczu ulepić. Dajcie spokój,  pożegnajcie wakacje spontanicznie i przyjedźcie już w czwartek do Barcic, obiecuję że będziecie mi za to dziękować. Jeśli martwicie się,  że to koniec miesiąca i wypłata dopiero pierwszego, to informuję że karnet na trzy dni festiwalu kosztuje jedynie 49 zł, a w cenie oprócz koncertów i warsztatów jest także pole namiotowe (poważnie! ). Czy pisałam,  że dzieciaki wchodzą za free i jest dla nich przygotowany specjalny program? No! To do zobaczenia w czwartek :-) 

Foto: M. Sarota (Widzi Się)

Wszelkie informacje dotyczące dojazdu, szczegółowy program i odpowiedzi na wszystkie pytania znajdziecie na stronie internetowej Pannonica Folk Festival albo na Facebooku.  Nie umieszczam linków, bo komputer odmówił posłuszeństwa i wpis ten skrobię na smatrfonie, a trzeba Wam wiedzieć że zadanie to karkołomne (tak się poświęcam!)

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie pochodzą ze strony fb Pannonica Folk Festival, a na koniec zobaczcie filmik promujący tegoroczną edycję festiwalu



Ps. Wpis ten nie jest w żaden sposób sponsorowany :-)

Do zobaczenia!
A.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Stół ze stodoły

Entliczek pentliczek drewniany stoliczek, a za tym stoliczkiem... kryje się ciekawa historia. 

Na początku była stodoła Pana X. Stodoła przez dziesiątki lat służyła do przechowywania zboża i siana lecz kiedy zamiast żyta na polach wyrosły nowe domy, to poczciwy i rozklekotany budynek stał się niepotrzebny. Pan X postanowił się jej pozbyć, a deski które z niej zostały miały posłużyć jako rozpałka do pieca. I wszystko pewnie poszłoby z dymem gdyby nie jeden taki, który dostrzegł potencjał w tym "starym próchnie". Tym kimś był mój mąż. Nie czekając na to aż siekiera dokona dzieła zniszczenia, postanowił odkupić deski. Przemiły Pan X nie krył zdziwienia, ale w końcu zgodził się i postanowił sprzedać dechy za dwie butelki wódki. Tradycja nakazuje napić się z gospodarzem, więc jedna butelka została opróżniona. I tak to w noc ciemną sierpniową AD 2013, mąż mój wielki jak dąb krokiem z lekka chwiejnym przywlókł był wózek pełen podejrzanych desek.

Tak zaczęła się historia stołu, który Władysław zrobił do naszego mieszkania. Patrząc na zniszczone przez słońce, wiatr, deszcz i śnieg deski, prawie wszyscy widzieli w nas dziwadła, bo jak można zrobić stół z czegoś co tak wygląda, z czegoś co nie tak dawno było stodołą? Bardzo pomocny okazał się stół stolarski, który mój tato dostał po swoim dziadku, nikt nie korzystał z niego od lat i to co Władysław znalazł w środku było prawdziwym objawieniem: strugi ostre jak brzytwa, ściski, piły i dłuta. Tutaj zaczął się długi proces czyszczenia, dopasowywania, odrobaczania, strugania, wiercenia, łączenia, skręcania, klejenia, szlifowania, aż w końcu olejowania i woskowania. Uf! Pikanterii doda fakt, że podczas prac przy tym stole Wlad stracił centymetr prawego kciuka (takie rzeczy nie odrastają proszę państwa), damy wrażliwe niechaj nie wiedzą, że centymetr ów odnalazł się później w sześciu kawałkach! Ała. 

Historia powyższa została skrócona, lecz w przekazie ustnym była (i będzie) opowiadana wielokrotnie, a stół prezentuje się tak: 



nogi nie strugane, kupione w IKEA



I na końcu, choć winien być zawsze pierwszy, Władysław - siła sprawcza!



Ania & Wlad

czwartek, 31 lipca 2014

Tornister podszyty wąsem

Pamiętacie jeszcze film "About a Boy" z Hugh Grantem w roli głównej. Jest w nim taki moment kiedy kilkunastoletni chłopiec, uważany za pośmiewisko całej szkoły, wychodzi na scenę podczas konkursu młodych talentów i łamliwym głosikiem wyśpiewuje piosenkę Roberty Flack pod tytułem "Killing Me Softly", wykonanie dedykuje matce. Nie ma sensu pisać co było dalej, wspomnę tylko, że chłopiec wychowywany był przez matkę w izolacji od wszystkiego co jego rówieśnikom było dane, nosił niemodne ubrania, miał straszną fryzurę i dosyć żenujący charakter, był to wystarczający powód dla jego kolegów aby zrobić z niego ofiarę. Dzieci potrafią być okrutne. Od momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam ten film, nie znoszę tej piosenki. Słyszę ją w radiu i myślę o tym biednym chłopcu zdominowanym przez swoją matkę, która upupiła go swoimi problemami, udusiła swoim patrzeniem na świat i nie dała szansy na jego poznanie. Spotykam czasami takie matki i takie dzieciaki, razem z mężem nazywamy to efektem Killing Me Softly, to był nasz kod którym teraz się z Wami dzielę. 

Jakiś czas temu wpadłam na pomysł uszycia plecaka dla Jaśka, dziecię skończyło już trzy lata i od września wybiera się do przedszkola, a to do czegoś zobowiązuje. Długo ze sobą walczyłam, bo czyż taki plecak to już nie jest przesada? Od razu zaczęła mi krążyć po głowie ta nieznośna piosenka, a z drugiej strony pokusa była tak wielka, że w końcu jej uległam. Obiecałam sobie, że wyrzucę ten tornister jeśli Jaśkowi się nie spodoba. Na szczęście dziecina przyjęła plecak ze szczerą radością i natychmiast zapakowała do niego miniaturki dinozaurów, plastikowy młotek i latarkę, po czym zadeklarowała chęć wyruszenia na spacer do lasu w poszukiwaniu skarbów. Poszliśmy... 


 




Zewnętrzna część tornistra uszyta jest z bawełny woskowanej, wewnątrz dałam wąsatą bawełnianą podszewkę, a wszystkie uchwyty uszyłam ze skóry. Mam nadzieję, że wyszedł z tego zgrabny "oldskulowy" tornister bez efektu Killing Me Softly ;) 

Pozdrawiam 
Pozbawiona obiektywizmu matka.

wtorek, 8 lipca 2014

moralność brukowa czyli jak udzieliłam wywiadu którego nigdy nie było

Wczoraj skradziono moją tożsamość! Nie dowód osobisty ani nie paszport, gorzej: wykorzystano moje imię i nazwisko, przeprowadzono ze mną wywiad którego nigdy nie było. Zapytacie jak to możliwe? Sama nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale przeczytajcie ten tekst do końca, a być może Wam nasunie się jakaś odpowiedź, bo mnie nadal nie mieści się to w głowie.

Zacznijmy od soboty... Wyobraźcie sobie miłe spotkanie z dawno nie widzianą koleżanką, jest kawa, jest ciastko i miła rozmowa, która zeszła na temat pracy. Koleżanka jest dziennikarką, więc pytanie o temat nad którym obecnie pracuje nasuwa się samo. Fajnie się składa, bo koleżanka akurat ma już gotowy artykuł, który czeka tylko na korektę (zapamiętajcie to słowo, bo być może nie jesteście świadomi jego praktycznego znaczenia). Chętnie przeczytałam rzeczony tekst, temat był ciekawy i ładnie podany, a że dotyczył nielegalnych wysypisk śmieci, to przypomniałam sobie że mam zdjęcie zrobione przed kilkoma miesiącami, które byłoby świetną ilustracją do tego artykułu. Zdjęcie oczywiście udostępniam i proponuję aby koleżanka podpisała siebie jako autora tej fotografii. Koniec rozmowy na ten temat.

Niedziela. Jestem w górach, nade mną czarne chmury, na horyzoncie błyskawice i zaczyna padać deszcz... wyłączam telefon. Wyprawa okazała się być bardzo udana, burza nas ominęła więc po zejściu na dół włączyłam telefon z powrotem, a tam kilka nieodebranych telefonów od koleżanki dziennikarki, która przepraszającym głosem tłumaczy mi co zrobił pan redaktor naczelny (z bardzo małej litery) "korygując" tekst, który czytałam dzień wcześniej. 

Poniedziałek. Co zrobił ów (tfu) redaktorek? Przeprowadził ze mną wywiad! Koleżanka w swej uczciwości podpisała mnie jako autorkę zdjęcia, a pan redaktor (z jeszcze mniejszej litery) postanowił te dane wykorzystać. Tak mili Państwo, udzieliłam wywiadu nie udzielając go. Och jakaż jestem w tym tekście oburzona, jaka kiwająca głową nad ludzkim brakiem zrozumienia. Tak bardzo jestem poruszona tematem dzikich wysypisk, że wypowiadam się aż cztery razy (z imienia i nazwiska), nie mówiąc już o tym jaki szum musiałam wcześniej wywołać skoro media lokalne tak szybko zainteresowały się tą sprawą (z artykułu wynika, że na wysypisko natknęłam się przed kilkoma dniami podczas spaceru i nikogo nie dziwią łyse drzewa na zdjęciu). 

Wspomniana wcześniej korekta to tak naprawdę brukowa samowolka, bo redaktor naczelny zmienia cały tekst lecz nie podpisuje się jako jego autor. Czy dzwoniłam do redaktorka chcąc wyjaśnić całe to zajście? Początkowo miałam taki zamiar, lecz postanowiłam wykorzystać bloga i fakt, że od jakiegoś czasu moje wpisy publikowane są na portalu "Twój Sącz". Nie mam zamiaru rozmawiać z tym panem, tak samo jak i on nie pofatygował się aby zapytać mnie o zgodę na wykorzystaniem moich danych. Tylko moje dobre wychowanie i szacunek do osób pracujących w tej redakcji powstrzymują mnie przed ujawnieniem jego nazwiska, wspomnę tylko że zaczyna się na "m", a kończy na "sz" (proszę nie mylić z redaktorem którego nazwisko kończy się na "cz").

Tak wygląda koniec tej historii, a może to dopiero początek? Można oczywiście zastawiać się czy hałas jaki tu podnoszę jest adekwatny do tematu, który podjęty został w artykule, wszak zgadzam się ze "swoimi" wypowiedziami, z których wynika ni mniej ni więcej, że śmieci należy wrzucać do kosza, a nie do lasu. Razi mnie jednak bezczelność niektórych ludzi i ich brukowa moralność. Kupiłam gazetę, w której ukazał się ten "wywiad", przeczytałam pozostałe teksty i zrobiło mi się smutno, bo wynikało z nich, że mieszkam w miejscu gdzie poza tragediami, zabójstwami, pijanymi kierowcami i górami śmieci nie ma tutaj nic więcej. 

Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii na ten temat. 

A.

wtorek, 24 czerwca 2014

Chwastom chwała!

Jeden raz w roku można się zestarzeć. Dzisiaj starzeję się ja, a jutro już przestanę :) 

Uwielbiam czerwiec, jest wspaniałym końcem, a jednocześnie cudownym początkiem. Końcem roku szkolnego i początkiem wakacji. W czerwcu jem. Jem wszystko co zielone, czerwone, świeże i pachnące, chodzę po nowosądeckim ryneczku i zaciągam się zapachami. U pani obok lodziarni kupuję garść czereśni, kilka kroków dalej trzy morele, a obok stoiska z kwiatami zgarniam słoiczek bobu. Czerwcu trwaj! 

W czerwcu pola się zachwaszczają. Chwasty rosną wszędzie i chwała tym rolnikom, którzy z nimi nie walczą! Maki, chabry i rumianki, osty, jaskry i inne kolorowe zielska, których nazw nie znam ale wyglądają bosko. Napuszone róże niech się schowają pod liście, z takimi chwastami nie mają u mnie żadnych szans. 


Do torebek też lubię wrzucać kwiatki :)


i ludowszczyzny też się trochę u mnie wkradło, bo folklor bez przaśnych eurowizyjnych dosłowności nadal mnie kręci.


W czerwcu pięknie jest się starzeć!
A.

niedziela, 18 maja 2014

ĄĘ czyli torba bardzo polska

Woda w piwnicy, woda na ulicach, woda w butach i pod dziurawym parasolem. Spokojny Poprad, zamienił się w morderczy żywioł, który kolorem przypomina żółty Ganges niosąc ze sobą drzewa wyrwane z korzeniami, psie budy i mosty. Taki maj, co zrobić? Jeszcze będzie przepięknie i pokraczne kalosze schowamy do szafy, a w ruch pójdą sandały i lekkie sukienki. Jeszcze wszyscy zapłaczą nad żarem lejącym się z nieba, że gorąco, że nie ma czym oddychać, że asfalt się topi. Czy narzekanie to taka nasza cecha narodowa? Jakiś czas temu powstała ironiczna kampania reklamowa, mająca "zachęcić" obcokrajowców aby częściej odwiedzali nasz kraj. Poland- come and complain, tak brzmi nazwa projektu, a tutaj jej fragment: 



Czujecie się zaproszeni? Ja nie będę narzekać ale i tak uszyłam sobie torbę która chyba bardziej polska być nie może. Co prawda bez orzełka i bez flagi ale za to z literkami, które chyba nie występują w żadnym innym alfabecie. Zainspirowana spinkami do mankietów z literkami "ą" i "ę", które jakiś czas temu znalazłam na pewnej stronie internetowej, postanowiłam wykorzystać te samogłoski. 


Ktoś oczywiście może zarzucić mi, że to wyraz jakiegoś focha, trzymania nosa w chmurach albo pogardy dla wszystkiego i wszystkich, że niby jestem taka "ąę" paniusia. Proszę bardzo, zachęcam do kreatywnej krytyki, a ja tymczasem dumnie będę nosić ją na ramieniu. Jeśli jednak spotkacie mnie na ulicy z tą torbą, to nie róbcie oburzonej miny, pochylcie się nad wyjątkowością tych literek, a tym samym nad wyjątkowością nas samych. I głowa do góry, jutro też znajdą się powody do narzekań :) 



Ps. Spód torby uszyłam z bawełny woskowanej, górę z grubej tkaniny zwanej "surówką", a uszy ze skóry. Literki namalowałam farbą do tkanin.

Kończę już wpis ten bo ciemno za oknem, a mogłoby być jasno ;) 
Ania

czwartek, 17 kwietnia 2014

po prostu Leon

Jestem. Przerwę w nadawaniu można uznać za temat zamknięty, już wiem że od szycia nie ucieknę, ale spróbuję może trochę przystopować. Przerwy są dobre. 

Dzisiaj będzie tutaj bardzo zielono i to nie za sprawą zbliżających się świąt, a dzięki Stasiowi który bardzo lubi... żaby. Cóż było robić, uszyłam Stasieńkowi żabę, a coby ta miała z kim kumkać uszyłam jej (mu?) brata bliźniaka. Bliźniak docelowo trafi do brata Stasia jak tylko ten będzie gotów przyjść na świat. Wszystko jasne? Wiecie kto i z kim, czy wyszedł z tego zakrętas typu: babka siostry wujka ze strony stryjeńki teściowej? 
Zanim żaba została wykrojona musiało powstać ileśtam rysunków i wstępnych wykrojów, kiedy od niechcenia naszkicowałam brew a'la James Dean i do tego elegancką muchę (wszak żaby bardzo lubią muchy), wiedziałam już że żabol ów będzie miał na imię Leon. Innej opcji nie było, popatrzcie sami: 


Oprócz muchy, Leony zostały dodatkowo wyposażone w gustowne gatki, a w miejscu gdzie plecy łączą się żabim udkiem znajduje się najprawdziwsza kieszeń na gazetę albo grzebień. 

Leony potrafią się ładnie zaprezentować, preferują układ choreograficzny zapożyczony od koreańczyków, mistrzów tego gatunku. Leony tańczą i śpiewają: 


Jegomość w środku, to prototyp... Leon I. 

(teraz widzę jaka jest różnica w kolorze żab na zdjęciu pierwszym i drugim, kolor oryginału najbardziej zbliżony jest do pierwszego zdjęcia). 

Tyle w temacie żab. W temacie torebek będzie równie zielono: Sunday... 


To już prawie wszystko, na koniec chciałabym życzyć Wam spokojnych i zdrowych świąt, nie martwcie się nieumytymi oknami i kurzem na szafie, śmiejcie się z przypalonego mazurka i machnijcie ręką na kulfony na pisankach, wszak nie o to w tych świętach chodzi. Alleluja!  

Ania

wtorek, 1 kwietnia 2014

Przerwa w nadawaniu

Kochani, miałam nadzieję że taki wpis nigdy nie pojawi się na tym blogu, ale stało się i ogłaszam przerwę w nadawaniu. Nie, nie mówię żegnajcie tylko do zobaczenia. Szyjnia potrzebuje teraz trochę czasu na przewietrzenie mózgu i opracowanie jakiegoś planu. Nie wiem jak długo potrwa ta absencja, może tydzień, może miesiąc... Milczenie w internecie podobno jest rzeczą niewybaczalną ale mam nadzieję, że Wy tutaj będziecie kiedy już powrócę :) 

...ale tylko chwilowo (foto)


Do zobaczenia :)
Ania

niedziela, 9 marca 2014

Dotti

Kocham szycie! Żeby o tym nie zapomnieć powinnam częściej wymyślać coś nowego. Z wymyślaniem nowych rzeczy jest trochę jak ze stanem zakochania, nieważne czy jedziesz autobusem, gotujesz obiad, czy usypiasz dziecko, wszystkie myśli i tak krążą wokół tego nowego pomysłu. Równolegle mnożą się rysunki, później wykroje i na końcu drżącą ręką (dosłownie) powstaje prototyp. 
Długo dojrzewałam do uszycia Dotti, kawałek czarnej skóry, który dostałam od siostry, był jak wyrzut sumienia. Dorota, którą poznaliście już przy okazji opisywania "motocyklowego" BigBag'a, po raz kolejny miała specjalne wymagania: torebka miała być odpowiednia do pracy (a w pracy musi wyglądać elegancko), miała pomieścić format A4, poza tym powinna być zamykana na zamek, z możliwością noszenia na ramieniu i najważniejsze.... torebka powinna mieć też TO COŚ, taki motocyklowy zbuntowany look. Nie wiem na ile to ostatnie udało się zrealizować. Najważniejsze, że torebka się podoba, a na cześć właścicielki została ochrzczona jako Dotti :)  




Bardzo jestem ciekawa Waszego zdania na temat Dotti, a może jakiś wiosenny konkurs z jej udziałem?  Czy może wolicie teczkę albo coś jeszcze innego???

Czasami w mailach i komentarzach pytacie mnie jak powstają zdjęcia, które umieszczam na blogu... czasami wygląda to tak: 


Bywa też, że jakiś "robal" wtargnie w kadr :) 


Ania